piątek, 15 lipca 2016

Rozdział 5




Cztery długie, czarne peleryny ciągnęły się po chodniku. Cztery czarne jak noc, która ich otaczała postacie sunęły bezszelestnie wśród mroku. Na twarzy miały srebrne maski, a na głowę zarzucone kaptury. Zdawały się zlewać z ciemnością. Ktoś, kto wtedy szedłby ulicą mógłby ich nie zauważyć. Gdyby jednak ich dostrzegł, wystarczyło jedno zaklęcie, by zabrał pamięć o nich do grobu.
Odbieranie życia było takie proste, kiedy już raz się tego zasmakowało. Trzeba było jedynie odciągnąć od siebie wyrzuty sumienia. Sprawa stawała się jeszcze łatwiejsza, gdy sumienia się nie miało. Dwa słowa a taka wielka moc. Jeden ruch różdżką dający taką potęgę nad wszystkimi a szczególnie tymi bezbronnymi. Postać sunąca z tyłu miała świadomość owej wielkości i nigdy nie wahała się jej wykorzystać. Jednak teraz szła nie po to, by zabijać, ale żeby obserwować.
Stanęli przed posesją niczym niewyróżniającą się spoza innych. W ciemności wszystkie wyglądały identycznie. Tak samo zwyczajnie. Jednak wokół tego domu czuć było magiczną aurę zaklęć ochronnych. Niestety, one nie mogły ochronisz mieszkańców domostwa. Nie przed nimi.
Wystarczyło kilka potężnych, czarnomagicznych zaklęć, by ochrona pękła jak mydlana bańka. To było niezwykle naiwne ze strony tych ludzi. Naprawdę sądzili, ze coś tak nikłego ich powstrzyma?
Jedynie postać czająca się z tyłu wiedziała, że to tylko prowizorka. Bariera nie miała ich zatrzymać. Jej celem było zmylenie przeciwnika.
Furtka skrzypnęła, kiedy ją otworzyli. Zganili się w myślach za tę nieostrożność, jednak nie mogli już nic z tym zrobić. W głupi sposób pozbawili się elementu zaskoczenia. Nikt jednak nic nie powiedział i cała czwórka podeszła do drzwi. Na nich też znajdowały się zaklęcia zabezpieczające, równie nietrwałe jak poprzednie. Szybko się z nimi uporali i weszli do środka.
Podłoga skrzypiała pod ich stopami. Na wprost nich znajdowały się uchylone drzwi, z których sączyła się strużka światła. Gospodarz oczekiwał ich w ciszy. Nie pozwolili mu długo na siebie czekać. Przemierzyli korytarz nie zwracając uwagi na wspaniały wystrój wnętrza. Liczył się cel, w jakim tu przyszli.
Gdy tylko otworzyli drzwi zasypał ich grad zaklęć. Jedynie dzięki doskonałemu refleksowi dwójki stojącej z tyłu, udało się odeprzeć atak. Posłali wrogów na ziemię paroma ruchami. Wykorzystał to trzeci z niechcianych gości. Dwa zielone promienie opuściły jego różdżkę nim ktokolwiek zdołał podnieść się z podłogi.
Zostało czterech, którzy poderwali się z ziemi i przystąpili do kolejnego ataku. Jeden z zamaskowanych przybyszów przepchnął się przed resztę towarzyszy. Bił od niego gniew i chęć mordu. Zaczął ciskać klątwami we wszystkie strony. Jeden z jej przeciwników padł niemal od razu. Pozostali utrzymali się na nogach nieco dłużej. Ich przerażenie rosło z każdą chwilą. Osoba, z którą teraz walczyli nie potrzebowała pomocy w starciu z nimi. Reszta jej towarzyszy stała za nią, nic nie robiąc. Jeden z nich zdawał się spokojny. Pozostali byli niemniej przerażeni od przeciwników zamaskowanej postaci.
Żółte światło uderzyło w tarczę jednego z walczących mężczyzn i odbiło się od niej trafiając w sufit. Potężny, kryształowy żyrandol zachwiał się i już po chwili leciał w dół prosto na atakowanych przez zakapturzoną postać ludzi. Popatrzyli w górę. To był błąd. Zaklęcie uderzyło w brzuch jednego z nich. To zdekoncentrowało ostatniego. Żyrandol spadł na niego, nim zdążył pomyśleć o ucieczce.
Pojedynek zakończył się. Po chwili drobna postać zachwiała się i opadła na ziemię. Była wyczerpana nie magicznie czy fizycznie ale psychicznie. Przez chwilę pozostali przerazili się, że dziewczyna nie żyje. Czarny Pan surowo nakazał jej strzec. Na szczęście dziewczyna oddychała. Kiedy chcieli do niej podejść, ta nagle wystrzeliła w górę i rzuciła się w stronę drzwi. Zniknęła w mroku nim ktokolwiek zdołał zareagować.

~*~

Dźwięk rytmicznych uderzeń o szybę wyrwał Sabrine z rozmyśleń. Machnęła ręką i okno otworzyło wpuszczając razem z brązową sową chłodny, jesienny wiatr. Ptak usiadł na oparciu fotela i z gracją wyciągnął przed siebie nóżkę, do której przyczepiono mu niewielki zwitek pergaminu.
Gdy tylko Sabrine pozbawiła sowę balastu ta, nie czekając na odpowiedź,  wyleciała przez nadal otwarte okno. Jednym machnięciem ręki dziewczyna zamknęła je. Odkąd omal nie zabito jej w parku zaczęła ćwiczyć magię bezróżdżkową. Proste zaklęcia wychodziły jej bez trudu, ale nie pokona nikogo otwieraniem okien.
Nie miała jednak warunków do ćwiczeń. Rodzinny dom nie nadawał się do tego. Dotychczas ćwiczyła na świeżym powietrzu. Polany w środku lasu, górskie jaskinie, dzikie plaże doskonale chroniły ją i resztę Niewybaczalnych przed mugolskimi i czarodziejskimi spojrzeniami. I tu pojawiał się kolejny problem. Nie mogła ćwiczyć z drzewami. Potrzebowała towarzyszy, a teraz ich nie miała. Poza tym Czarny Pan ciągle zlecał jej nowe zadania, a za najmniejszy błąd - bez względu na rezultat misji – bezlitośnie ją karał. Musiała być  bezbłędna, by nie otrzymać kilku cruciatusów.
Głównie jej zadaniem była ochrona ważniejszych śmierciożerców, kiedy ci wykonywali rozkazy Czarnego Pana.  Na przykład kilka dni temu wraz z Rookwoodem, Averym i trzecim śmierciożercą, którego tożsamości nie poznała, musiał odwiedzić dom nieznanego jej, aczkolwiek wpływowego urzędnika Ministerstwa Magii. Miał zdeklarować się, po której stronie stoi. Niestety zamiast mężczyzny powitała ich seria zaklęć wypływająca z różdżek aurorów. Jak później się okazało, najlepszy przyjaciel urzędnika był zastępcą szefa Biura Aurorów. Oczywiście pracownik Ministerstwa poprosił znajomego o pomoc.
Do tej pory zastanawiała się czy Czarny Pan był na tyle głupi, by wierzyć, że tego nie zrobi, czy też po prostu nie wiedział o ich znajomości. Istniała też trzecia możliwość. Ona i trójka towarzyszących jej śmierciożerców mogła zwyczajnie znudzić się Voldemortowi i wysłał ich na pewną śmierć. Pewną w jego w mniemaniu, bo Sabrine i nieznajomy poplecznik Czarnego Pana natychmiast odparli atak kilkoma machnięciami różdżek i posłali szóstkę aurorów na ziemię. Kosztowało ją to mnóstwo energii, ale kupiło czas i zwiększyło szansę na wygraną. Rookwood co prawda zamarł zaskoczony i stał jak słup soli, ale Avery wykorzystał przewagę i zabił dwójkę zanim ktokolwiek zdążył wstać z ziemi.
Rookwood w końcu otrząsnął się z zaskoczenia, jednak nie miał zbyt wiele do zrobienia. Sabrine miotała zaklęciami na lewo i prawo w rezultacie w pojedynkę pokonując pozostałą czwórkę. Dwójka śmierciożerców patrzyła na nią z przerażeniem, kiedy rzucała klątwy, o których oni nawet nie słyszeli. Nie wiedzieli, co wywołało u niej taką zaciętość i złość, ale nie chcieli być jej ofiarami. Nigdy. Trzeci natomiast zdawał się jedynie lekko zdziwiony i nic poza tym.
Po zakończonym pojedynku Sabrine uciekła z domu. Atak z zaskoczenia przywołał do niej niemiłe wspomnienia innej zasadzki, o której starała się za wszelką cenę zapomnieć. Musiała oddalić się od tamtego miejsca najszybciej, jak to było możliwe. Nie obchodziło ją, że najpewniej zostanie za to ukarana przez Czarnego Pana. W tamtej chwili nawet strach przed nim nie wygrał z narastającą w niej rozpaczą i gniewem.
Oczywiście za jawną samowolkę zgodnie z przypuszczeniami otrzymała należytą karę. Dziwiła się, dlaczego czarnoksiężnik poświęca jej tyle uwagi. Zazwyczaj inni, a szczególnie Bellatrix Lastrange, zajmowali się karaniem pomniejszych śmierciożerców. Jednak gdy chodziło o nią, miał na to wyłączność. Zastanawiające.
Rozwinęła niewielki pergamin, który przyniosła jej sowa. Szybko przeczytała kilka linijek tekstu i uśmiechnęła się z zadowoleniem.

Mam to, o co prosiłaś. Dziś o północy tam, gdzie ostatnio.
Jeżeli on się o tym dowie, zabije i mnie, i Ciebie.
Bądź ostrożna.
D.

Pergamin zapłonął. Spokojnie patrzyła jak ogień powoli trawi papier. Ciekawy czy bez pomocy różdżki udałoby się jej  równie łatwo podpalić budynek. Oczywiście czysto hipotetycznie. Wrzuciła niedopałek do kominka i wyszła z pokoju. Z dołu dobiegły ją głosy z salonu. Mieli gości.
Błyskawicznie dotarło do niej, że jest czwartek. To oznacza, że jej były narzeczony, a właściwie w dalszym ciągu narzeczony, bo nigdy oficjalnie z nim nie zerwała, i jego rodzina siedzi w salonie i czekają na obiad. W czwarty dzień tygodnia Grichowie zapraszali ich do siebie w nadziei, że uda się ponownie zeswatać córkę.
Kiedy  Sabrine nie pojawiła się na ślubie, rodzice niedoszłego pana młodego próbowali wytłumaczyć nieobecność dziewczyny zwykłym nieporozumieniem. Po tym jak okazało się, że nie ma jej w kraju i nikt nie wie, dokąd się udała rozpuścili plotkę, że pozwolili młodej kobiecie zaszaleć przed ustatkowaniem się. Narzeczony Sabrine ponoć był w niej  naprawdę zakochany, więc nie protestował.
Zastanawiała się, czy to prawda. W ciągu swojej znajomości rozmawiali raptem kilka razy. Nie znali się, więc jak mężczyzna mógł obdarzyć ją tak silnym uczuciem? Dla niej było to niepojęte, wręcz niemożliwe.
Od powrotu Sabrine jej rodzice zapraszali na czwartkowe obiady rodzinę chłopaka. Spotkania zawsze przebiegały według schematu: wymiana uprzejmości, krótka rozmowa, podczas której próbowano wyciągnąć z Sabrine jej plany na przyszłość, kilka pochwał dla skrzatów przygotowujących posiłek, próby zaproszenia na spacer czarnowłosej, jej coraz bardziej niegrzeczne odmowy, pożegnanie się i ponowna próba zaproponowania randki. To było strasznie nużące.
Swoją drogą Sabrine ciekawiło, jakby zareagowali, gdyby w końcu zaspokoiła ich ciekawość informując o jej planach. Wyobraziła sobie ich wszystkich siedzących przy stole i ją, mówiącą z obojętnością i spokojem:
Zamierzam odebrać Dumbledore'owi wszystko, na czym mu zależy i co kocha, następnie zmusić go, żeby patrzył jak to niszczę. Chcę, by błagał mnie o śmierć. Na końcu spełnię tę prośbę. W realizacji celów pomoże mi dostanie się do Wewnętrznego Kręgu Czarnego Pana. Potem jeszcze nie wiem. Rozważam powracającą avadę, bądź skok z wieży Astronomicznej. To tak w dużym skrócie.
Uśmiechnęła się wyobrażając sobie ich minę. Szkoda że to nigdy nie będzie mieć miejsca.
Wycofała się z powrotem do pokoju. Czuła się jak dziecko, ale nie miała ochoty na konfrontację z rodzicami i niedoszłymi teściami. Zabezpieczyła pokój, by na pewno nikt do niego nie wszedł, porwała różdżkę z biurka i wyskoczyła przez okno. Jednym zaklęciem zamknęła je za sobą, a drugim zamortyzowała upadek.
Dzień był chłodny. Zimny wiatr niósł ze sobą pożółkłe liście i uliczne śmieci. Mimowolnie zadrżała pod wpływem mocniejszego podmuchu. Zapomniała zabrać ze sobą kurtki, nie miała jednak zamiaru po nią wracać.
Idąc nierównym, pełnym ubytków chodnikiem przyglądała się otoczeniu i mijanym ludziom. Grupka roześmianych, kilkunastoletnich chłopaków obrzucała się liśćmi na podjeździe jednego z wielu domów. Patrząc na nich Sabrine poczuła nutkę zazdrości. Ona nie miała tak beztroskiego dzieciństwa. Arystokratom takie ekscesy nie wypadały.
Starsze małżeństwo trzymające się pod rękę szło naprzeciwko niej. Wydawali się tak pochłonięci sobą, że nawet nie zauważyli dziewczyny. Szeptali, patrząc sobie w oczy. Sabrine doskonale znała to spojrzenie. Crucio i Imperio często tak na siebie zerkali. Czule, z troską i przede wszystkim z ogromną miłością.
Po drugiej stronie ulicy matka prowadziła za rękę dwie córki. Pierwsza z nich nie mogła mieć więcej niż pięć lat. Uśmiech nie schodził z jej drobnych ust. Ciągnęła rodzicielkę za rękę, wesoło o czymś szczebiocząc. Druga była starsza. Musiała chodzić już do szkoły. Była bardziej dystyngowana od siostry, ale zachowała w sobie dziecięcą radość. Również się uśmiechała i z zaciekawieniem przysłuchiwała się paplaninie siostry. Twarz ich matki wyrażała pobłażanie, a w oczach błyszczały iskierki rozbawienia.
Czarny samochód zaparkował na podjeździe pomalowanego na kremowo domu. Na ten widok młodsza z dziewczyn wyrwała się mamie i pobiegła w stronę mężczyzny, który zdążył wysiąść już z auta. Wbiegła na podwórko i z wesołym okrzykiem rzuciła się mu na szyję. Złapał ją i obrócił  z nią wokół własnej osi, śmiejąc się wesoło. Kobieta wraz ze starszą pociechą szybko do nich dołączyły.
Sabrine przypatrywała się temu stojąc skulona przy rozłożystym drzewie, po drugiej stronie drogi. Było jej zimno. Nie miało to jednak nic wspólnego z niską temperaturą. Czuła chłód w sercu. Ani ona, ani jej przyjaciele nigdy tego nie doświadczą. Oni nie żyli, a Sabrine nie była zdolna do takiej miłości. O ile w ogóle do jakiejkolwiek była.
Ruszyła dalej nie oglądając się za siebie. Nogi zawiodły ją do mugolskiej kawiarenki kilka przecznic od jej domu. Usiadła przy najbliższym wolnym stoliku i popatrzyła na zegar. Wskazywał jedenastą.
Drzwi otworzyły się i chłodne powietrze wpadło do środka. Sabrine nie musiała się odwracać, by wiedzieć, kto wszedł.
Jak zwykle punktualnie – przemknęło jej przez myśl.
Przybysz usiadł naprzeciwko niej i uśmiechnął się smutno. Miał zapadniętą twarz,  wory pod oczami i wyraźnie schudł od ich ostatniego spotkania. Jego oczy, zazwyczaj radosne i pełne życia, przygasły i Sabrine zdawało się, że wyblakły. Zrobiło jej się żal mężczyzny, mimo że wiedziała, iż sama nie wygląda lepiej.
Witaj, Sabrine – przywitał się głosem wypranym z emocji.
Dzień dobry, panie Pain – odpowiedziała grzecznie.
Widok ojca jej najlepszej przyjaciółki wywołał u niej ból. Patrzył na nią oczami Crucio. Mieli ten sam łagodny charakter i ten sam wyraz twarzy, kiedy byli smutni. Nie mogła dłużej tego znieść, więc spuściła oczy na menu. Wpatrywała się w nie uporczywie, jakby za chwile miało się zamienić w rozwiązanie jej wszystkich problemów.
Przedłużająca się cisza stawała się coraz bardziej krępująca. Sabrine chrząknęła i nadal nie podnosząc wzroku spytała:
Po co chciał mnie pan widzieć?
Gołąb wylądował na parapecie okna i uderzył dziobem w szybę. Przechylił głowę, jakby chciał lepiej widzieć siedzących przy stole czarodziei. Zagruchał i zaczął spacerować w tę i z powrotem.
Patrzyli na niego w milczeniu. Sabrine nagle poczuła nutkę żalu, że nie jest nim. Był głupi, kierował się pierwotnym instynktem, jadł ze śmietnika, nie panował nad swoim układem wydalniczym, ale był wolny. Nieświadomy swej marnej egzystencji na swój ptasi sposób był szczęśliwy. Nie musiał martwić się tym, co dzieje się wokół. Potrzebował jedynie gałęzi do spania i kilku dokarmiających go przechodniów.
Moja żona jest zdruzgotana – odezwał się niespodziewanie mężczyzna.
Jego głos był pusty, bez żadnych emocji. Jakby należał do kogoś zupełnie innego. Nie pasował do człowieka, który zawsze stanowił duszę towarzystwa, zarażał wszystkich dobrym humorem i rzucał żartami na lewo i prawo. To przerażające jak strata kogoś bliskiego może zmienić człowieka w jego wrak.
Nie tylko ona – mruknęła.
Skrzywiła się. Nie chciała zabrzmieć niegrzecznie. Już miała naprawić swój błąd, ale zauważyła, że mężczyzna nie przejął się jej słowami. Albo ich nie dosłyszał. To drugie było bardziej prawdopodobne, gdyż nagle oddalił się, zamyślił.
Panie Pain? – podniosła na niego wzrok.
Przeraziła ją zmiana, jaka w nim nagle zaszła. Złapał ją gwałtownie za rękę, a jego oczy zapłonęły. Ścisnął jej dłoń zbyt mocno, by mógł ten gest uchodzić za przyjacielski. Jego wyprany z emocji głos zmieniła się na pełen determinacji.
Znajdź ich. Dowiedź się, kto to zrobił i dlaczego. Tylko to może pomóc się jej pozbierać. Nam wszystkim.
Sabrine otworzyła usta, by powiedzieć, że doskonale wie, kto stoi za zbrodnią, ale w tym samym momencie podeszła do nich kelnerka pytając czy może przyjąć zamówienie. Ojciec Crucio natychmiast  oswobodził dłoń dziewczyny. Obrzucił pracownicę kawiarenki przelotnym spojrzeniem i wyszedł szeleszcząc połami płaszcza.
Sabrine uśmiechnęła się przepraszająco i wybiegła za nim. Nie dostrzegła go na ulicy, ale chwilę później usłyszała cichy trzask teleportacji. Westchnęła ciężko i ignorując narastające zimno ruszyła w stronę centrum. Nie mogła wrócić jeszcze do domu. Zapewne Grichowie nadal podejmowali swoich gości.

~*~

Tom…
Zabroniłem ci tak do siebie mówić! Crucio!
Gabinet Czarnego Pana rozbrzmiał krzykiem torturowanej nastolatki. Voldemort z satysfakcją obserwował wijącą się po podłodze dziewczynę.
Przerwał tortury i z cynicznym uśmiechem obserwował, jak dziewczyna próbuje wstać. Cała się trzęsła i wyglądała, jakby zaraz miała z powrotem upaść. Zdołała jednak utrzymać się na nogach, a nawet podejść do krzesła.
Pozwoliłem ci usiąść? – spytał z przyjemnością obserwując grymas bólu na jej twarzy.
Proszę… jęknęła opierając się na oparciu mebla.
Machnął różdżką i krzesło zniknęło, a zaskoczona dziewczyna upadła na podłogę, obijając sobie boleśnie kolana. Czarny Pan okrążył biurko i stanął nad nią. Gdyby starczyło jej odwagi do tego, by podnieść na niego oczy, dostrzegłaby jedynie malująca się na jego obliczu pogardę. Jednak męstwo całkowicie ją opuściło, więc klęczała ze wzrokiem wpitym w podłogę.
Cornelia… wysyczał z niesmakiem, jakby sam dźwięk jej imienia był dlań obrazą. – Jesteś taka głupia i naiwna. Gdybym tylko mógł cię zabić…
Kolejna klątwa uderzyła w nią i ponownie zwijała się z bólu. Nie wiedziała, za co tym razem spotkała ją kara. Prawdopodobnie był to zwykły kaprys Voldemorta.
Ból ustał, ale jego echo pozostało jeszcze na długo w ciele dziewczyny. Było jej niedobrze, trzęsła się. W uszach nieprzyjemnie jej szumiało, a oczy zaszły mgłą. Wiedziała, że jest słaba. Zdawała sobie sprawę, że zasłużyła na pogardę ze strony czarnoksiężnika. Miała również świadomość, że Czarny Pan znosi jej obecność jedynie z przymusu. Kiedy tylko skończy określony wiek, zabije ją.
Wybacz, panie – wyszeptała w stronę podłogi.
Skrzywił się z zadowoleniem. Dużo łatwiej było manipulować uległymi, przerażonymi ludźmi. Sprawiają wtedy mniej kłopotów, a on nie potrzebował dodatkowych problemów. Planowanie przejęcia władzy nad czarodziejskim światem wymagało jego całkowitej uwagi. Nie miał czasu zajmować się rozbrykaną nastolatką.
Na szczęście dziewczynę przerażał sam jego widok. Czasami czuła się bezkarna i pozwalała sobie na łamanie jego rozkazów, ale dotkliwa kara temperowała ją na pewien czas. Nie mógł jednak wyplenić z niej wszystkich buntowniczych zapędów. Nie tyle nie potrafił, co wolał zrzucić to na barki kogoś innego, a samemu zająć się ważniejszymi sprawami. Przydałoby się także nauczyć ją kilku zaklęć obronnych. Łatwiej byłoby ją chronić, gdyby nie pozostawała bierna pod wpływem ataku. Nie była jednak godna, żeby to on ją uczył.
Po co mnie wezwałeś? – spytała szeptem, wyrywając go z rozmyśleń.
Doszły mnie słuchy, że włóczysz się po Zakazanym Lesie, zamiast grzecznie siedzieć w dormitorium. To pierwszy tydzień, a już łamiesz szkolny regulamin, szlamo?
Zaskoczona podniosła na niego wzrok. Widziała szyderstwo i nutkę rozbawienia na jego gadziej twarzy.
Skąd on to wie?
Mam swoje sposoby – odpowiedział, jakby czytając w jej myślach.
Przerażona ponownie wbiła wzrok w posadzkę. Wiedziała, co teraz nastąpi. Czarny Pan wyraźnie zabronił jej wychylania się poza obszar chroniący Hogwart. Szkoda, że była na tyle głupia i naiwna, żeby go nie posłuchać.
Następnego dnia z trudem zwlokła się z łóżka, które zajmowała w dormitorium Wieży Gryfindoru. Bolało ją całe ciało, miała liczne siniaki i zadrapania. Wszystko dokładnie zamaskowała zaklęciami, a pomniejsze urazy wyleczyła. Nie zmieniło to jednak jej samopoczucia. Pół nocy Czarny Pan dawał jej nauczkę, pilnując przy tym, by nie zemdlała zbyt szybko. Miała prawo czuć się wykończona.
Nie zważając na ból, zawroty głowy i ogólne osłabienie postanowiła uczestniczyć w dzisiejszych lekcjach. Jej nieobecność mogła zwrócić na nią uwagę profesorów, a tego nie życzyła sobie ani ona, ani Czarny Pan.

~*~

Chłód dawał o sobie znać coraz bardziej, a smród był jeszcze większy niż ostatnio. Stojąc w umówionym miejscu, czekała, aż zegar wybije północ. Chciała mieć już to spotkanie za sobą.
,,Dom” bezdomnego pozostawał pusty. Nic nie zmieniło się w jego wyglądzie, odkąd ostatni raz go widziała. Prawdopodobnie jego właściciel znalazł sobie nowe lokum, bądź też właśnie leży w jakimś parszywym miejscu i gnije. Sabrine nie wiele to obchodziło. Odkąd straciła przyjaciół zupełnie zobojętniała na takie rzeczy.
Wraz z pierwszym wybicia zegara tuż przed nią pojawiła się znajoma postać. Tym razem nie miała na sobie stroju śmierciożercy. Na tyłach budynku, gdzie obecnie się znajdowali panował zupełny mrok, więc nie widziała dokładnie, w co jest ubrany. Była jednak pewna, że jego szata wykonana została z kosztownego materiału i ozdabiały ją drogie świecidełka. Dorian Bright słynął z zamiłowania do drogich błyskotek.
Od ich spotkania minął dokładnie tydzień. Tyle też czasu potrzebował, by zdobyć informację, które ją interesowały. Nagle chłód i smród przestał ją zajmować. Liczyło się jedynie to, co udało się zdobyć mężczyźnie.
Darowała sobie zbędne powitanie i od razu zapytała, co dla niej ma. Na jej niecierpliwość zareagował śmiechem, co zirytowało Sabrine. Ten człowiek był niezwykle przydatny, ale miał zasadniczą wadę. Nigdy nie przechodził od razu do konkretów. Chyba że prosił o nie sam Lord Voldemort. Tylko przed Czarnym Panem czuł respekt, co nikogo nie dziwiło. Przed tym czarnoksiężnikiem najpotężniejsi gną karki.
Jak zwykle piękna, urocza i strasznie niecierpliwa – uśmiechnął się do niej pobłażliwie.
Sabrine prychnęła.
W oddali zamiauczał kot. Dziewczyna wzdrygnęła się na ten dźwięk. Przywodził na myśl profesor McGonagall, a tę czarownicę Sabrine darzyła podobną sympatią jak Dumbledore’a.
Nie lubisz kotów?
Wydała z siebie bliżej nieokreślony pomruk świadczący o jej irytacji. Oczywiście Dorian w ogóle się tym nie przejął. Czekał z zaciekawieniem na odpowiedź, jakby od niej zależało jego życie.
Jesteś strasznie wkurzający, wiesz?
Przytaknął.
Sabrine wywróciła oczami i popatrzyła w jego przystojną twarz. Bardziej odtworzyła jego wygląd z pamięci, niż widziała.  Miał długie, brązowe włosy zaczesane na jedną stronę. Czarne, wąskie oczy patrzyły na każdego, prócz Voldemorta, z nutką kpiny i ignorancji. Usta zazwyczaj wykrzywiał mu cyniczny półuśmiech, a słowa, które się z nich wydobywały przepełnione szyderstwem. W lewym uchu błyszczał diamentowy kolczyk, zrobiony najpewniej w jakimś bardzo drogim, mugolskim lokalu.
Mężczyzna zawsze przypominał jej lisa. Spryt był widoczny w jego sposobie poruszania się, spojrzeniu, uśmiechu. Emanował nim. Ponadto dysponował nieprzeciętną inteligencją. Właśnie z powodu tych dwóch cech tak bardzo go ceniła. Oczywiście ważne było też to, że nie był łatwym do pokonani przeciwnikiem.
Pożerasz mnie wzrokiem, czyżbyś nagle się mną zainteresowała? – zapytał, unosząc brew.
W oczach błyskały mu iskierki rozbawienia i chęci droczenia się.
Zawsze mnie interesowałeś – zaśmiała się.
Postanowiła pograć w jego grę. W ten sposób szybciej dostanie to, po co tu przyszła.
 A szczególnie twoje niebywałe zdolności. Jesteś bardzo pomocny, kiedy chcesz – stwierdziła.
Jakaś ty materialna – zaśmiał się. – No dobrze, wiem, do czego zmierzasz. Mam nadzieję, że jesteś świdoma…
…ile dla mnie ryzykujesz. Tak, wiem – ponagliła go, a oczy zabłysły jej niezdrowym blaskiem. 
Uwielbiał ją taką. Rządną wiedzy, niecierpliwą, nieposkromioną. I niebezpieczną. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego jak objawiało się jej zniecierpliwienie. Potrafiła bez ostrzeżenia wedrzeć się do czyjegoś umysły, by zdobyć to, co ją ciekawiło. W tym względzie, jak i w wielu innych, była podobna do Czarnego Pana. Może nie dorównywała mu potęgą i okrucieństwem, ale była na dobrej drodze, by to zmienić. Dorian nigdy nie chciał stać się jej wrogiem.
Jednak było w niej coś, co zawsze bawiło mężczyznę. Była naprawdę zdolna. Jeżeli miałby wskazać osobę, która mogłaby przeżyć starcie z Voldemortem, nie licząc Dumbledore, byłaby jego faworytką. Może by go nie pokonała, ale z całą pewnością nie dałaby się zabić. Udałoby się jej uciec. Jednak ona pozostała nieświadoma swojej wielkości. Nadal uważała się za nic nieumiejącą nastolatkę. Gięła kark przed czarnoksiężnikiem, mimo swej dumy w obawia, że ją zabije. Nie miał zamiaru uświadamiać kobiety. Jej nieświadomość bawiła go.
– Vincent ani nikt z grupy operacyjnej nie wie, co dokładnie miało się wydarzyć tej nocy, kiedy postanowiłaś śledzić Zakon – zawahał się chwilę nim dodał: – Wydaje mi się, że nawet sam Czarny Pan tego nie wiedział.
Sabrine zmarszczyła brwi. Pionowa kreska pojawiła się między nimi.
Ten sam kot co ostatnio znów zamiauczał. Tym razem znacznie bliżej. Wywołało to kolejny nieprzyjemny dreszcz u dziewczyny. Dorian powstrzymał się od komentarza i ciągnął dalej:
Jednak - zrobił pauzę, delektując się ponownym rozdrażnieniem Sabrine. Pewna sówka powiedziała mi, że tej nocy transportowano ważnego więźnia z Azkabanu.
Słowa mężczyzny zaciekawiły ją.
Co Czarnego Pana obchodził jakiś więzień?
Jak ważnego?
Tak bardzo, że skazano go na pocałunek dementora.
Sabrine zmroziło. Na taką karę skazywano jedynie najgroźniejszych przestępców. Przez wielu uważana była za gorsza nawet od śmierci. Zabierała człowiekowi duszę i zmieniała jego życie w marną parodią egzystencji. Ludzi poddanej jej odsyłano do mugolskich domów opieki psychiatrycznej. Sabrine nie mogła wyobrazić sobie czegoś równie strasznego.
W dziewczynie natychmiast zapłonął ogień ciekawości. Oczywiście nie był to żaden śmierciożerca. Gdyby sprawa dotyczyła kogoś z Wewnętrznego Kręgu, Czarny Pan wydałby rozkaz odbicia go, a nie jedynie obserwacji. Podrzędnym podwładnym nawet by się nie przejął.
Wiesz, kim jest ten więzień?
Zaprzeczył szybkim ruchem głowy.
Nawet w aktach aurorów nie ma o nim słowa. Ani o procesie.
Sabrine uniosła brew. Dorian nie widział ani tego, ani jej pytającego spojrzenia w panującym mroku. Jednak czuł ciekawski wzrok dziewczyny na sobie, który, mógł przysiądź, palił go swoją intensywnością. Nie kwapił się jednak do odpowiedzenia na nieme pytanie Sabrine. Nie zamierzał zdradzać swoich sekretów.
Nie powiem ci, skąd miałem dostęp do tych akt. Nawet nie pytaj - uprzedził ją, nim zdążyła zwerbalizować myśli.
W takim razie skąd mogę wiedzieć, że nie kłamiesz?
Wiedziała, że wszystko co powiedział to prawda. Rzeczy, które dla innych stanowiły nieosiągalne wyczyny, dla niego były dziecinną zabawą. Potrafił wydobyć informacje nawet spod ziemi. Często wykorzystywał przy tym swoje kontakty bądź ludzi, którzy byli mu coś winni. A takich nie brakowało. Niekiedy wystarczyło kilka piw lub parę kieliszków Ognistej Whiskey by rozwiązać komuś język.
Jednak akta aurorów zdawały się być poza zasięgiem każdego. Nawet jego. Wiedziała, że nic z niego nie wyciągnie. On nie zdradzał swoich źródeł i sposobów zdobywania informacji.
Nie możesz - odpowiedział beznamiętnie.
Ścisnęła palcami nasadę nosa i zamknęła oczy. Nigdzie wzmianki o więźniu skazanym na pocałunek dementora ani o procesie, w którym wydano taki wyrok. Dumbledore angażuje Zakon Feniksa do transportu skazańca. Voldemort interesuje się sprawą.
Powiedziałeś Czarnemu Panu, czego dotyczyła akcja Dumbledora? - spytała, chociaż doskonale znała odpowiedź.
Nie pytał.
Dorian nigdy nikomu nie próbował się podlizać. Zdobywał informacje dla konkretnych osób i nie dzielił się nimi z innymi, dopóki ci nie zażądali ich od niego. Nie zdobywał uznania na siłę. To stanowiło kolejny powód, dla którego Sabrine lubiła mężczyznę.
Coś musnęło nogę Sabrine. Natychmiast skierowała różdżkę w dół.
Lumos!
Ich oczom ukazał się bury kot, który przestraszony nagłą jasnością próbował umknąć w zaułek. Prawie mu się udało, jednak zielony promień dosięgną go, zanim zdążył się ukryć. Dorian skrzywił się na ten widok.
Ty naprawdę nie lubisz kotów - stwierdził.
Wzruszyła ramionami.
Jeżeli to wszystko to będę się zbierał. Jak dowiem się czegoś nowego, dam ci znać.
Skinęła głową i wymruczała podziękowania. Obróć się na pięcie i odszedł w stronę posłania bezdomnego. Już miał się teleportować, kiedy zatrzymał go głos Avady.
Coś nagle przyszło jej do głowy. Nim zdążyła to przemyśleć słowa wypłynęły z jej ust, zaskakując i ją, i jego.
Nie chciałbyś poćwiczyć ze mną magii bezróżdżkowej?
Nie dał poznać po sobie zdziwienia. Obejrzał się przez ramię i zmrużył oczy. Widział jedynie zarys ciemnej sylwetki. Dużo by dał, by zobaczyć teraz jej twarz.
Chętnie. Znam dobre miejsce do treningów - powiedziawszy to, aportował się.
Zagrzmiało, a cienka błyskawica przeszyła niebo. Postawiła kołnierz płaszcza i zniknęła nim pierwsze krople deszczu dotknęły chodnika. Trzy kociątka wychyliły główki z jednego z pudeł stanowiącego element mieszkania bezdomnego. Największe z nich wyskoczyło i powolutku między kroplami deszczu podreptało do truchła swojej matki. Pozostała dwójka ruszyła w ślad za nim.
Jedno trąciło kocicę łapką. Inne uszczypnęło ją ząbkami w ucho i szarpnęło nim lekko. Kiedy nie poruszyła się, ułożyły się przy niej, wtulając w jej stygnące już ciało.
Deszcz rozpadał się na dobre. Gdzieś w oddali zagrzmiało. Zrobiło się jeszcze zimniej niż wcześniej, a smród stał się jeszcze wyraźniejszy. Trzy małe kotki pozbawione troskliwej opieki matki, zamarzły przy truchle rodzicielki.